Szanowni Państwo!

Absolwenci, Rodzice, Profesorowie, Pracownicy i Sympatycy PZS Nr 1 w Krzyżowicach

70 lat istnienia Powiatowego Zespołu Szkół Nr 1 w Krzyżowicach, kiedyś Zespołu Szkół Rolniczych, stanowi wspaniałą okazję do wspomnienia czasów młodości
i lat spędzonych w murach naszej szkoły. Zwracamy się do Państwa z prośbą o nadsyłanie zdjęć, wspomnień, dokumentów itp. na adres e-mail:
pzs@archiwum.pzs-krzyzowice.wroc.pl w temacie : Jubileusz,  a my chętnie je opublikujemy na stronie szkoły!


Wspomnienia o szkole.


JÓZEF MUSZYŃSKI, pierwszy dyrektor szkoły we wspomnieniach syna

Józef Muszyński

            JÓZEF ZBIGNIEW MUSZYŃSKI urodził się 19.02.1912 r. w Krakowie-Podgórzu, zmarł 24.02.1999 r. w Krakowie. Był synem Jana Franciszka Muszyńskiego, wyższego urzędnika Magistratu w Krakowie i Stanisławy Heleny z Brzezińskich. Ożeniony z Krystyną Jadwigą z domu Kurek. Mieli dwoje dzieci: Marka  i Elżbietę.

         W 1934 r. ukończył Państwowe Gimnazjum Męskie im. Stanisława Staszica w Chrzanowie, a następnie studiował na Wydziale Rolniczym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, uzyskując 30.06.1939 r. tytuł inżyniera rolnictwa. Specjalizował się w chemii rolnej i jednocześnie w doświadczalnictwie rolniczym. Jego praca dyplomowa nosiła tytuł: „Wpływ nawożenia fosforowego na plony owsa, odmiana Biały Mazur”. Przed rozpoczęciem studiów odbył służbę wojskową, kończąc Dywizyjny Kurs Podchorążych Rezerwy Piechoty w 22 pp. Kraków, a w 1938 r. uzyskał patent oficerski podporucznika rezerwy piechoty. Jeszcze jako student ostatniego roku rozpoczął pracę w Rolniczym Kole Doświadczalnym w Przemyślu, podlegającym Lwowskiemu Towarzystwu Rolniczemu, przerwaną wybuchem wojny. Podczas okupacji hitlerowskiej i krótko po wyzwoleniu był zatrudniony w Zakładach Uprawy Tytoniu w Krakowie-Czyżynach.

       Wiosną 1946 r., przypuszczalnie w wyniku obowiązujących w tych latach „nakazów pracy”, wyjechał wraz z rodziną na Ziemie Odzyskane. Początkowo z ramienia Zarządu Państwowych Nieruchomości Ziemskich był administratorem majątku Łomnica (powiat Zgorzelec), a następnie pełnił obowiązki dyrektora Państwowego Gimnazjum Rolniczego w Lubaniu Śląskim, wraz z którym – po przemianowaniu go na Państwowe Liceum Rolnicze – został w 1947 r. przeniesiony do pobliskich Biedrzychowic  (niemiecka nazwa Friedersdorf am Queiss). Wkrótce – kolejnym nakazem służbowym – został skierowany do Państwowego Liceum Rolniczego w Wierzbicy  (aktualnie Krzyżowice). Rozpoczął pracę z dniem 01.11.1948 r. w charakterze nauczyciela chemii, fizyki i wybranych przedmiotów zawodowych, a 01.09.1950 r. został mianowany dyrektorem szkoły.

            Był bardzo dobrym dydaktykiem, wymagającym, ale wyrozumiałym i sprawiedliwym.  Jego „konikiem” były eksperymenty chemiczne i fizyczne, którymi urozmaicał niemal każdą lekcję, mimo skąpego wówczas wyposażenia pracowni dydaktycznych. Jako pedagog z powołania starał się, aby młodzież szkolna tych lat – niejednokrotnie niewiele młodsza od niego, która często dopiero co zdjęła mundur i złożyła broń –  nadrabiała stracony przez wojnę czas, nie tylko ucząc się  zawodu, ale i nowego życia, oraz  – bawiąc się. W czasie wolnym od obowiązkowych zajęć ciągle organizował w szkole jakieś imprezy – poetyckie, teatralne, wieczorki taneczne itp. Młodzież garnęła się do tych zajęć mimo, że niektóre, jak np. występy na sztucznych liściach nenufarów zamontowanych na stawie, czy przygotowanie „Dziadów” Adama Mickiewicza,  wymagały sporego nakładu pracy. Mając zamiłowanie do śpiewu, utworzył chór szkolny, tzw. Wesołą 13-ką. Zespół ten jeździł na występy do różnych miejscowości województwa wrocławskiego, śpiewem – przeplatanym tańcem i skeczami – urozmaicając ich mieszkańcom szare, siermiężne życie tych czasów. Wraz z całą rodziną był bardzo zżyty z tą grupą uczniów. Kilku z nich jeszcze długo po jego wyjeździe z Wierzbicy pisywało i odwiedzało go, tytułując wujkiem, a jego żonę – ciocią.

           Pracę w Wierzbicy Józef Muszyński zakończył 01.08.1951 r., uzyskując zwolnienie na własną prośbę, umotywowaną względami rodzinnymi.

                                                                                                                        Marek Muszyński

IMG_2918


Wierzbica 1948-1951 – wspomnienia z dzieciństwa

            „Kolejna przeprowadzka (przed 1.11.1948r.), z Biedrzychowic do następnego majątku, w Wierzbicy koło Wrocławia (niemiecka nazwa – Schlanz, a obecna – Krzyżowice). Tym razem na nieco dłuższy pobyt – do 31.07.1951 r., który już nieźle utkwił w mej pamięci.

      Państwowe Liceum Rolnicze (4-letnie), w którym początkowo ojciec był nauczycielem, a następnie dyrektorem, utworzono w dużym, wielohektarowym poniemieckim majątku. Dyrekcja i sale lekcyjne mieściły się w głównym budynku, pięknym pałacu z przyległą wieżą o kwadratowej podstawie – siedlisku licznych sów, kawek i drobnego ptactwa. W dalszych zabudowaniach majątku, obramowujących ogromny, prostokątny plac – ze stawem rybnym oraz kępą drzew i krzewów –  mieściły się: stołówka, internat, mieszkania nauczycieli i pracowników rolnych, stajnia, obora, chlewnia i inne.

          Nasze mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze przypałacowej willi – od frontu całej porośniętej dzikim winem – siedliskiem stąd wiecznie rajcujących wróbli. Składało się – w amfiladzie – z kuchnio-jadalni, z kącikiem do mycia na dodatek, sypialni i czegoś w rodzaju biblioteko-salonu. Pamiętam, że w tym ostatnim stały ogromne meble z czarnego dębu: szafy biblioteczne i stół z krzesłami na 30 osób. Dlatego też w nim, w marcu, ojciec hucznie celebrował imieniny. Zimą pachniał gruszkami – jakiejś dziwnej odmiany – które zerwane w jesieni dojrzewały w sianku w szufladach bibliotecznych, aż bodajże do grudnia. Mieliśmy jeszcze czwarty pokój, gabinet ojca z legowiskiem naszego psa – Lorda, położony vis a vis pozostałych. Gdzie w tym mieszkaniu była wygódka i jakaś łazienka, nie pomnę?

       Tylko część z ogromnej kubatury majątku zatętniła życiem szkoły, reszta – częściowo zrujnowana – stała pusta, zamieszkała tylko przez koty, szczury wielkości kotów, myszy, nietoperze i sowy. Całe to towarzystwo tłukło się nocami niczym duchy. Wielkość, chłód i tajemniczość tych budowli pobudzały mą wyobraźnię, ale i skutecznie odstraszały od ich penetrowania. Za to obszar pomiędzy zabudowaniami był dla mnie wyśmienitym terenem wszelakich zabaw od świtu do zmroku. Najpierw samotnych, później w gronie innych „roczników wojennych”. Jakie to były wówczas dziecięce zabawy? Różne gonitwy, podchody, kopanie „szmacianką”, strzelanie z procy, łuku, gra pieniędzmi odbijanymi od muru, bieganie z rafką rowerową popychaną patykiem lub zmyślnie wygiętym drutem, czy  łapanie karasi i linów przy pomocy tzw. bębenka (rodzaj worka zrobionego z siatki drucianej z wywiniętym z jednej strony do środka rękawem), który z kromką chleba jako przynętą zarzucało się wieczorem na dno stawu na długim drucie a wyciągało rankiem następnego dnia. Była też jazda na jedynym rowerze – dużym, męskim, tylko z ośkami w miejscu pedałów, raniącymi ześlizgujące się z nich nogi. Guzy, sińce, zadrapania na ogół jakoś goiły się na mnie jak „na psie”, ale jedno obicie nogi na rowerze omal nie skończyło się kiepsko. Z zakażonej rany, w zatłoczonym pociągu do Katowic, wywiązało się zakażenie – czerwona pręga podbiegła aż do kolana. „Prontozil”, zaaplikowany przez kuzynkę-lekarkę w Katowicach, na szczęście pomógł i mogłem obijać się od nowa.

     Tak, zabawy wymyślaliśmy różne. Pamiętam, że finał jednej z nich miał nawet miejsce na komendzie MO. Były to czasy gdy na Ziemiach Odzyskanych działały jeszcze różne bandy szabrowników. W ruinach pobliskiego Wrocławia po zmroku ciągle słychać strzały. Właśnie „taką bandę” zachciało nam się kiedyś utworzyć, co uwieczniliśmy przy wejściu do zbudowanego w parku szałasu napisem na desce: „Banda Muszyńskiego”. Kiedy znudził nam się ten „temat”, deska  „powędrowała” za płot parku. Ktoś ją znalazł i usłużnie zaniósł na MO. Oczywiście cała rodzina wraz z głównym „bandytą” była przesłuchiwana na tę okoliczność, podobnie jak i inni członkowie „bandy”. I „śmieszno i straszno”, nieprawdaż?

         Po tym wydarzeniu próbowali mnie rodzice nakłonić do pójścia do przedszkola, a nawet mnie do niego zaprowadzili. Jak zobaczyłem te zabawy: „Chodzi lis koło drogi….”, „Mam chusteczkę haftowaną…..” itp., jako alternatywę tego co dotąd robiłem, gwałtownie się sprzeciwiłem. Widać na tyle skutecznie, że zrezygnowali z tego pomysłu. Byłem dalej wolny.

        Do zabudowań majątku przylegał rozległy park, przechodzący w ogród i dalej w pola. Tajemnice parku i ogrodu – miejscami dzikich i zarośniętych – odkrywaliśmy stopniowo w miarę przybywania lat i odwagi. Były w nim bowiem miejsca ponure, straszące kilkuletnich malców, jak np. cmentarz zmarłych na tyfus (w jakimś okresie wojny w majątku mieścił się szpital), opuszczony, lecz pełen rupieci dom ogrodnika, który ponoć powiesił się, gdy chciano go wysiedlić po wojnie, czy choćby walące się (w znacznym stopniu rozbite) szklarnie, lecz z częściowo ocalałymi morelami – siedlisko tchórzy i kun. W wielu miejscach walały się na ziemi czerepy pocisków, niewypały, różnego typu szkło i żelastwo z wyposażenia szpitalnego oraz przerdzewiałe puszki z jakimś białym proszkiem, który wokół nich rozsypany wypalał trawę. Były też zadbane fragmenty parku – alejki z dereniami, magnoliami, pigwami, klomby i rabaty różnych kwiatów. Na jednej z rabat odkryłem – szczypiorek. Tak – wtedy to było odkrycie. A jak ten rarytas smakował na kromce chleba  z masłem!

           Najchętniej sam myszkowałem w parkowej dżungli, zafascynowany coraz to nowymi odkryciami w świecie roślin i zwierząt. One to dały początek moim dalszym zainteresowaniom przyrodniczym.

      Wspominając Wierzbicę nie można pominąć naszego psa – Lorda. Swą siłą, witalnością, charakterem, no i życiorysem, pies ten bliższy jest niezwykłym bohaterom opowieści Londona niż dzisiejszym „kanapowym” pieskom – szczepionym, odrobaczanym, odpchlanym, żywionym witaminizowaną karmą, etc., etc. Był krzyżówką doga i owczarka alzackiego. Po pierwszej z ras odziedziczył mocny tors, nogi i kolor sierści, zaś po drugiej – ładniejszy niż u doga kształt pyska, a zapewne też i inteligencję. Przy swoich 40 kilogramach żywej wagi, bez grama zbędnego tłuszczu, prezentował się doprawdy okazale. Płowa sierść i fałdy skóry układające się na kształt grzywy wokół karku, nadawały mu wręcz lwi wygląd. Niczym Saba Stasia i Nel. Tylko sterczący zawadiacko do góry kikut krótko obciętego ogona psuł ten lwi wizerunek. No i bardziej zawadiacki miał temperament. Nie pamiętam już od kogo ojciec go otrzymał? Przypuszczam, że bezpośrednio od wysiedlanych Niemców, jeszcze w Lubaniu Śląskim lub w Biedrzychowicach. Niewątpliwie był to pies poniemiecki i który na dodatek – jak można się było domyślać – przeszedł solidną wojskową tresurę. Wyczyny Lorda podczas naszego pobytu w Wierzbicy wymagałyby odrębnego, obszernego opowiadania, zatem tutaj poprzestanę tylko na tym krótkim wspomnieniu naszego pupila.

        Z czasów wierzbickich jedno zwłaszcza zdarzenie utkwiło mi w pamięci – pożar ogromnej stodoły, rozmiarów kilkupiętrowego budynku, pełnej sześciennych beli słomy i wielkich poniemieckich maszyn rolniczych. Paliła się jak pochodnia i mimo szybkiej interwencji kilku jednostek straży pożarnej, spłonęła doszczętnie. Udało się tylko uratować większość sprzętu. W stalinowskich czasach takie zniszczenie dobra społecznego zaraz równało się podejrzeniu o sabotaż i wiązało z dochodzeniem przez UB. Ojcu – jako dyrektorowi – groziło więzienie. Szybkie jednak śledztwo (nawet mnie nie ominęło przesłuchanie przez MO) wykazało, że sprawcami były małe dzieci kogoś z pracowników, którym wpadło do głowy rozpalenie ogniska na środku klepiska.

        Pamiętam też dreszczyk emocji towarzyszący wypompowywaniu wody z jednego ze stawów rybnych – co też tam się za skarby w nim kryją?? A kryło się istotnie wiele: masę ryb, które urozmaiciły monotonne stołówkowe obiady  oraz przeróżne szklane, ceramiczne i metalowe przedmioty, częściowo zapewne celowo powrzucane do stawu jeszcze przez Niemców, żeby nie dostały się w ręce zwycięzców.

       Nie tylko woda stawów, ale i ziemia w Wierzbicy  skrywała różne rzeczy. Kiedyś podczas zabawy zaciekawiła nas wystająca z niej czerwona, gumowa rurka, której nie dało się wyciągnąć. Po zrobieniu wykopu przez uczniów okazało się, że prowadzi ona do „skarbu” – zakopanego płytko różnorakiego wyposażenia szpitalnego oraz starannie zabezpieczonej karabinowej amunicji. Ta ostatnia, jak wykazała próba z użyciem szkolnego karabinu, nadawała się jeszcze do użytku. Przez gruby pień buka w parku pocisk przeszedł na wylot. Natomiast ze sprzętu szpitalnego tylko szklane kaczki mogły jeszcze posłużyć, ale tych i basenów było na strychu willi przypałacowej zatrzęsienie. Nocami tłukły się nimi szczury i koty.

         Z Wierzbicą kojarzą mi się jeszcze majowe chrabąszcze. Takich ich chmar, jakie pojawiły się pewnego roku, nie widziałem już więcej. Nadlatywały pod wieczór czarnymi obłokami, niczym szarańcza i obsiadały wszystko dookoła. Kury pękały z obżarstwa, a co poniektóre przedsiębiorcze gospodynie, chyba z zapożyczoną  jeszcze od Niemek zapobiegliwością, konserwowały je na później w słojach Wecka.

       16 stycznia 1949 r., podczas burzliwej nocy, z autentycznymi piorunami, przyszła na świat moja siostra Elżbieta – w szpitalu, wśród morza ruin Wrocławia. Ta anomalia pogodowa chyba w jakiś sposób zakodowała się w niej, dając całkowicie odmienny od mego temperament. Ujawnił się on zresztą nieco później, bo niemowlęciem była cichym, spokojnym.

        Jak już wspomniałem, w Wierzbicy mieszkaliśmy do końca lipca 1951 r. Z żalem opuszczałem tę miejscowość, wycinając scyzorykiem na różnych płotach i drzewach swe inicjały na pamiątkę.”

                                                                                                                        Marek Muszyński